Archiwum bloga

SYBERIA


Od maja do połowy lipca 2013-ego roku uczestniczyłam w pielgrzymce rowerowej organizowanej przez Ojca oblata Tomasza Maniurę z Niniwa Team. Poniżej można przeczytać moją osobistą relację, a więcej informacji można znaleźć na oficjalnej stronie wyprawy: http://niniwateam.pl/index.php/syberia-2013/polska-syberia .

To nie była wyprawa rowerowa, ale rowerowa PIELGRZYMKA, dlatego to, co jest w tym wyjeździe najbardziej wartościowe to włożony trud, rozwój duchowy, poznanie siebie, zbliżenie się do Boga i przeżycie pięknej przygody u boku ciekawych ludzi. Wszystkie inne aspekty, które zachwycały mnie podczas poprzedniej rowerowej podróży, tutaj mają marginalne znaczenie lub nie mają go wcale. 





Od początku byłam głęboko przekonana o tym i podkreślał to także Ojciec Maniura, że nikt nie znalazł się tam przypadkiem. Wszystkie dobre i złe rzeczy działy się z Bożej woli, aby z tego wszystkiego wynikneło jeszcze większe dobro. Byłam pewna, że to jest miejsce, w którym Bóg chciał żebym się znalazła
Moim pierwszym rowerowo-podróżniczym doświadczeniem była 3-miesięczna, samotna podróż przez Skandynawię, głównie Norwegię. Paradoksalnie miałam tam więcej czasu na głęboką, osobistą modlitwę i refleksje. W odróżnieniu od naszej pielgrzymki. Może Bożym zamierzeniem było nauczyć mnie lepiej modlić się w codziennym chaosie?




Na wyprawę na Nordkapp fizycznie nie przygotowywałam się wcale. Za to od początku wiadomo było, że Syberia będzie zupełnie inna. Do końca miałam nadzieję, że wyprawa przygotowawcza do Poznania miała na calu wyeliminowanie słabszych, a sama wyprawa będzie miała nieco inny charakter. W końcu w założeniu mieliśmy robić codziennie ponad 150 km., na co mamy cały dzień z pół godzinnymi przerwami po 50 km., jedną obiadową i mszą. Ale kilometr kilometrowi nierówny. Myślałam, że od początku zakładamy, że razem wyruszamy i razem mamy dotrzeć do celu. Niestety na początku czułam się tak jakbym uczestniczyła w jakimś wyścigu, w którym odpadasz, jeśli nie nadążasz. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Wręcz przeciwnie:) Był tydzień, kiedy codziennie przemierzaliśmy dystans 200km, były dni, kiedy tych kilometrów było 240, 270. Generalna średnia wszystkich dni jazdy to 170km na dzień.





Fizycznie okazałam się najsłabsza z całej grupy i zmierzenie się z tą sytuacją okazało się moim największym wyzwaniem na wyprawie. Mocno wszystkich opóźniałam, a często moje próby jazdy w tempie grupy były tylko rwanym, uporczywym, ciągłym próbowaniem utrzymania się na kole, co było bardzo niewygodne dla osób jadących za mną i sprawiało, że tempo było nierówne i bardziej męczące. Nie, nie jestem bohaterem, bo mimo trudności dojechałam do Wierszyny, po prostu było dokładnie tak jak miało być. Zaraz tu napiszę o moich prawdziwych bohaterach. Po za tym, że wszystkich wkurzałam i zagrażałam planom dojechania do celu na czas, dodatkowo sama nie radziłam sobie z tym wszystkim. Dlatego moją główną modlitwą była modlitwa do Ducha Świętego o łaskę radosnego przeżywania tych chwil.
Każdy 50-cio kilometrowy dystans był dla mnie od samego początku dużym wyzwaniem. Z początku myślałam, że to wina przeziębienia, osłabienia organizmu lub tego, że zaraz przed samą wyprawą zrobiłam 400km, między innymi na trasie wokół Tatr (potrzebowałam chwili wyciszenia i samotności). Miałam nadzieję, że z czasem mój organizm odzyska równowagę, siłę i nadrobię różnice kondycyjne w stosunku do innych uczestników. Niestety tempo grupy było dla mnie zdecydowanie za wysokie. Nigdy wcześniej nie jeździłam tak szybko na takich dystansach. Na początku (a właściwie do samego końca, tylko, że z czasem było lepiej) trudności sprawiało mi zorganizowanie się podczas krótkich przerw, na których o regeneracji i odetchnięciu nie było mowy. Ciężko znosiłam ciągły pośpiech i spinanie się. Nawet niedziele, które miały być dniem wolnym, często były zapełnione różnymi obowiązkami i spotkaniami, wolne były jedynie od jazdy na rowerze.




Już sam początek wyprawy dał mi w kość. Zaraz po wyjeździe z Kokotka mieliśmy kilka lekko deszczowych momentów. Pamiętam, że było zimno. Szybkie tempo sprawiało, że można było się zapocić i przegrzać, mimo, że ubierałam się cieplej w czasie postoju nie można było uniknąć wyziębiania się, kiedy znowu wyruszaliśmy na drogę, bo przecież w trakcie jazdy nie było mowy na przystanki zmienno-ubraniowe. Nowe umiejętności, jak ubieranie, rozbieranie, jedzenie w czasie jazdy zdobyłam dopiero później. Niektórzy ćwiczyli ściąganie spodni bez zatrzymywania się, grę z karty na lemondkach z tyłu kolumny, sikanie, o smarkaniu już nie mówiąc (to z różnym skutkiem). Pozwólcie, że w mojej relacji skupię się jednak na sobie gdyż grupa była bardzo duża i jeszcze bardziej różnorodna. Na końcu znajdziecie linki do niektórych relacji innych uczestników. Na Święty Krzyż prowadziłam… rower. Dotarłam na szczyt, jako ostatnia. W Lublinie miałam już gorączkę. Potem katar, kaszel, opryszczka na twarzy- oznaka generalnego osłabienia organizmu, nie opuszczały mnie przez miesiąc. W tym czasie zjadłam całe moje spore zapasy witamin, żelaza, magnezu, wapna, gripeksów, rutinoskorbinów i wszystkiego, co ze sobą zabrałam.
Z początku chciałam być twardzielem i na każde pytanie „jak tam?” odpowiadałam, że jest dobrze. Po jakimś czasie bardziej się otworzyłam, chociaż nie chciałam żeby ktoś odebrał moją szczerość jak codzienne narzekanie. Chyba tylko Wax tak naprawdę wiedział o tym, co się u mnie dzieje. Nie znałam grupy zbyt dobrze. To zawsze zajmuje trochę czasu- uzewnętrznienie się.




Straszliwie źle poczułam się, kiedy Ojciec powiedział, że albo oddam część bagażu albo dalej nie jadę. Jestem aż tak słaba, że nie mogę wieźć swoich własnych rzeczy, mimo, że wszyscy inni mogą? Bardzo ubodło to moją dumę. Czasami jestem takim durnie-dumnym uparciuchem.
Było wiele przerw, kiedy siadałam z dala od reszty. Czułam się ogromnym ciężarem dla grupy. Czułam się bardzo niechciana, ale ten smutek też mogłam ofiarować Bogu. Trochę nie wiedziałam czy to ja odpycham grupę czy grupa odpycha mnie? Możliwe, że czasami trochę uciekałam i chowałam się za Waxem. Zdarzało się, że słyszałam różne komentarze, ale przede wszystkim wydawało mi się, że widzę to w oczach innych uczestników, taki wyrzut, „dlaczego ona nie zrezygnuje?”. Tłumaczyłam sama sobie, że ten cały smutek z mojego serduszka wlewa mi się w oczy i przez to widzę złość w tak naprawdę życzliwych twarzach. Po wyprawie miałam okazje posłuchać o niektórych sprawach, które działy się, kiedy nie patrzyłam i nie słyszałam. Nie było miło słychać o tym jak niektórzy chcieli zrezygnować przez zbyt wolne tempo lub uważali, że gdybym miała trochę honoru to bym zrezygnowała. Nie myślcie źle o tych, którzy mówili o mnie źle, bo ja nie myślę o nich źle ani trochę. Nawet jeśli jedna osoba powie nieodpowiedni komentarz rzuca on cień na resztę grupy. Jednak od większości osób, w czasie kiedy mieliśmy mówić sobie komplementy, usłyszałam mnóstwo ciepłych i cudownych słów, które dodały mi wiele siły.



Uważam, że to nie mnie jechało się najtrudniej, ale tym, którym na pozór jechało się najłatwiej, tym, którzy mieli więcej siły i mogliby dojechać nad Bajkał nawet 2 tygodnie przed czasem, pobijając przy tym wszystkie możliwe rekordy. Ambicje są czasem bardzo zdradliwe. Zastanawiałam się w trakcie podróży czy nie zrzucić odpowiedzialności na grupę i nie poddać głosowaniu mojego „być albo nie być” na wyprawie. Wtedy pytałam w głowie najważniejszego uczestnika naszej wyprawy czy chce żebym tu była i jechała dalej. Codziennie pytałam też siebie czy chcę tu być i czy chcę to robić. Po prostu po to żeby przypomnieć sobie, że jestem tu z własnej woli i w każdej chwili mogę zrezygnować.


Zawsze kiedy czułam się dla innych ciężarem, myślałam o mojej babci i o tym jak mówiła, że nie chce na starość być zależna od innych. Przejmowało mnie bardzo rozważanie tego wszystkiego. Dużo myślałam też o niepełnosprawnych, których poznałam dzięki Klice.
Często zastanawiałam się nad tym czy decydując się na dalszą jazdę nie jestem samolubna, czy nie myślę jedynie o sobie. Czułam, że nie mogę zrezygnować, że to jakaś Boża Wola chciała żebym się tutaj znalazła. Kusiło porzucenie grupy i powędrowanie gdzieś w większe odludzia, w przyjemniejszą drogę. Wszyscy przecież zawsze mówią, że nie można rezygnować tylko dlatego, że jest ciężko. Musimy pamiętać, że do niczego nie dojdziemy sami. Nie powinnam czuć się ciężarem dla grupy w sytuacji kiedy każdy jechał tam równie dobrowolnie jak i ja. Nikt kto był tam dla mnie dobry i życzliwy nie robił tego z przymusu, ale z miłości. Miałam dużo okazji żeby nauczyć się przyjmować pomoc. Nawet jeśli to sprawia, że czujemy się tacy malutcy. Bo jesteśmy malutcy. Podobało mi się, że każdy (bez wyjątków) był po prostu człowiekiem, nieidealnym, ze wszystkimi swoimi słabościami, czasami przykrym, robiącym głupie rzeczy. Nawet nasz Lider był bardziej jednym z nas niż przywódcą. Czasem nie wiedziałam kto jest liderem, jeden człowiek czy grupa osób, która najgłośniej wyrażała swoje zdanie? Zanim wyruszyliśmy w 24-ro-godzinną drogę w intencji Rosji, mieliśmy długi wykład o tym, że w tym dniu chodzi o to żeby nauczyć się miłości i po prostu jechać. Doskonale pamiętam, jak Ojciec mówił, że możemy przejechać nawet 140km. Niestety nie wszyscy o tym pamiętali. Pokonaliśmy wtedy 270km. Oczywiście zwalniałam grupę maksymalnie, z powodu bardzo silnego bólu brzucha. Zjadłam ogromne ilości tabletek przeciwbólowych, ale jechałam, bo intencja przecież zacna. Pogoda była piękna. Niektórzy uważali, że ten dzień nie mógł wyglądać lepiej, ale nie obyło się bez markotnych, którzy liczyli na kolejny rekord i uważali, że kilometraż był bardzo niezadowalający.

Na początku często myślałam, że dalej nie dam rady. Mówiłam do siebie „Przejadę jeszcze do niedzieli i rezygnuję”, ale kiedy była już niedziela i odpoczęłam, czułam się lepiej i jechałam dalej. Kiedy myślałam „Nie przejadę już ani kilometra, bo zaraz spadnę z roweru, muszę się zatrzymać”, ale nie zatrzymałam się i z roweru też nie spadłam. Później przestałam wymyślać takie głupoty i zaufałam już całkowicie Bożej Opatrzności. Starałam się nie myśleć o tym jak jeszcze daleko. Wiele razy płakałam. Płakałam ze zmęczenia fizycznego i psychicznego. Często płakałam w czasie jazdy, bo nogi tak straszliwie mnie bolały. Płakałam kiedy zatrzymywaliśmy na przerwę, z tych emocji i jakiejś walki, którą w sobie prowadziłam. Niektóre dystanse były niewyobrażalnie trudne zwłaszcza teraz, kiedy o nich myślę siedząc w wygodnym fotelu. Pod koniec byłam już całkowicie niezdolna do jazdy, a mimo to jakoś udawało się wsiadać codziennie na rower i jechać dalej. Budziłam się w nocy z bólem mięśni i zasypiałam we łzach. Ciągle patrzyłam na koło przede mną, im bardziej byłam zmęczona tym trudniej było mi jechać za kimś. Zazwyczaj jechałam w drugiej parze żeby grupa nie musiała na mnie czekać i prowadzący widzieli kiedy zostaję z tyłu. Ale zawsze kiedy kilka razy myślałam „Boże tak mi źle, tak ciężko. Pomóż”, ktoś łapał kapcia,   albo działo się coś co zatrzymywało ten szaleńczy pęd. Były też momenty, nawet całe dystanse kiedy jechało mi się lekko, jakby ktoś nagle odwiązał łańcuchy z moich nóg. Myślałam sobie wtedy nad tym jaki sens miałaby ta wyprawa bez bólu. Żaden. Dziękowałam Bogu, że nie jedzie mi się lekko i przyjemnie. Bo to nie była wycieczka dla cieniasów tylko pielgrzymka.



Kładłam się spać najwcześniej i wstawałam najpóźniej jak się da, mimo że często nie byłam aż tak zmęczona. Kiedy na początku uczestniczyłam w życiu towarzyskim grupy na sen pozostawało może z 5 godzin. Zdecydowanie za mało żeby wypocząć po dwóch setkach kilometrów w szybkim tempie. Przede wszystkim chciałam uniknąć sytuacji kiedy ktoś powie „Piłaś i siedziałaś do późna na imprezie z nami i tubylcami, zamiast wypoczywać, a teraz opóźniasz grupę”. Po co dawać naboje komuś, kto ma pistolet? Więc starałam się nie pić większych ilości alkoholu poza kilkoma łykami piwa, które podobno miało pomóc na rozluźnienie mięśni. Starałam się dużo jeść nie-szitowego jedzenia, a mimo to ubyło mnie o 10 kg.

Przez większość czasu jechałam bez sakw. Czasami kiedy czułam się lepiej próbowałam je zabrać Waxowi, ale mi nie pozwalał. Dbał o mnie przepięknie. Pod koniec pchał mnie, czyli pedałował zaraz obok mnie trzymając swoją prawą rękę na moich plecach. Zgadzałam się na to tylko ze względu na grupę. Miałam po prostu jechać szybciej. Nadal straszliwie bolały mnie mięśnie. Na prostej drodze Wax mówił żebym odpoczywała i nie pedałowała i tak właśnie Wax jechał za mnie. Przez cały ostatni tydzień Wax pchał mnie non stop, a ja pedałowałam tyle ile mogę, a mogłam niewiele, a przynajmniej niewystarczająco dla niniwowych standardów, ale wierzcie mi, że dawałam z siebie wszystko. Wax nie był jedynym chłopakiem, który mnie pchał, ale jego postawa była bardziej zrozumiała ze względu na to, że darzy mnie nieco mocniejszymi uczuciami niż inne koleżanki w grupie. Dlatego myślę, że chłopakom którzy także pomagali mnie i Waxowi, należą się szczególne podziękowania i podziw (przynajmniej z mojej strony). 




Z Waxem poznaliśmy się w styczniu, kiedy oboje, niezależnie zastanawialiśmy się nad wyjazdem na Syberię z Niniwą. Do serca Waxa trafiłam oczywiście przez jego żołądek… uwaga, uwaga… kotlecikami z marchewki ;) Kiedy wyjeżdżaliśmy nasi rodzice zastanawiali się czy wrócimy razem. Mocny test jak na początki znajomości. Nie rozstaliśmy się. Myślę, że wyprawa bardzo nas do siebie zbliżyła. Wax zdecydowanie pokazał, że bardzo mu na mnie zależy. Zupełnie nie wiem jak opisać moją wdzięczność, miłość i to jak bardzo cieszę się, że mam kogoś takiego, na kim tak mogę polegać. Jestem niesamowicie dumna z siły Waxa, głównie psychicznej, tego jak się o mnie troszczył, jak zawsze stawał po mojej stronie, jak mnie bronił, jak sprawdził się w stu procentach jako mężczyzna, ale taki jak ci fikcyjni, bo takich się już nie spotyka, można o nich poczytać w książkach o bohaterach :)





Jednym z piękniejszych uczuć towarzyszących tej wyprawie była świadomość, że tyle osób się za nas modli i za mnie osobiście. A ja czułam bardzo mocno, że każda modlitwa wypowiedziana przez nas w trakcie tej pielgrzymki ma ogromną moc, że wszystko możemy sobie tu wymodlić/wywalczyć. Jechaliśmy za Polskę, ale codziennie miałam też swoje własne małe intencje. Niektóre kosztowały więcej, inne mniej.



Bardzo podobały mi się msze w lesie, w trawie, w naszym gronie. Szkoda, że nie znaleźliśmy czasu żeby takich mszy w ciągu dnia było więcej. Czasami Bogu mogłam ofiarować jedynie moje przesunięcie się ze śpiworem bliżej „ołtarza” o piątej rano i drzemanie na mszy.











Jednym ze wspanialszych momentów na wyprawie była dla mnie chwila, kiedy zobaczyłam Marcina przystępującego do komunii. Nawet gdyby to miał być tylko ten jeden raz to, kurczę, cała nasza wyprawa, trud nas wszystkich, całe to zamieszanie, modlitwy, były tego warte. No i naszły mnie takie różne refleksje, że może wcale nie chodziło o moją walkę z moimi słabościami, o nas, o Polskę ani Rosję, ale właśnie o to żeby Marcin przystąpił do sakramentu pojednania i komunii pierwszy raz od dawna.







Nie da się pewnie owoców tego wszystkiego ogarnąć ludzkim umysłem.
Niesamowite (choć nie idealne, bo przecież tworzone przez ludzi, ale piękne, bo tworzone z Bogiem) jest to, co robi Maniura. Otrzyma pewnie swoją nagrodę w niebie, a na razie ma dużo pracy i nas narzekających na jego liderowanie, na jego decyzje, nawet na rzeczy, na które nie ma wpływu. Dziękuję.
      





Wyprawa była wykańczająca. Po przyjeździe do Wierszyny spałam cały czas wstając tylko na posiłki. Jestem bardzo zadowolona z wyjazdu. Nie żałuję.

Filmowy skrót wyprawy: 
http://www.youtube.com/watch?v=qca91HpAlLQ

http://www.youtube.com/watch?v=kZN8TUiWiBs&feature=share

Relacje innych uczestników:

Piotr Waksmundzki http://www.waxmund.pl/syberia/
Michał Kandefer http://michalkandefer.bikestats.pl/c,29888,6-Syberia-2013,4.html
Michał Piec http://michalpiec.pl/rowerem-nad-bajkal/